sobota, 29 grudnia 2012

"Wszystko powstaje z miłości."

Kto mnie zna ten wie, że są w mojej czytelniczej części serca książki szczególne. Nie mówię tu wcale o wszelkich książkach, które bardzo bardzo lubię, ale o tych, do których mogę wrócić o każdej porze dnia i nocy - niezależnie, czy mam parszywy humor, czy wręcz przeciwnie. A kiedy już z nimi zasiądę parszywy humor jest jakby trochę mniej parszywy, a humor ten najlepszy tylko jeszcze bardziej weseli. O takich książkach nie mówię szczególnie często. Nie dlatego, że nie lubię, ale dlatego, że tylko człowiek, który tak jak ja sam je sobie ukochał potrafi zrozumieć tę niezrozumiałą miłość, a nawet tę miłość podzielić i piszczeć z zachwytu nad każdym fragmentem, nie sprawiając mi żadnej przykrości. Ale, ale, pewnie sobie myślicie, ja tu Was do czegoś wprowadzam, ale nie macie pojęcia do czego! Otóż serią książkową (a tak, nie jedną książką), która ma szczególne miejsce w moim sercu jest Jeżycjada autorstwa Małgorzaty Musierowicz. *Tutaj zdaję się słyszeć pomruki niezadowolenia przyćmiewane jednak wyraźnym entuzjazmem większości*
Tak, proszę państwa, Jeżycjadzie oddaję kawałek swojego życia i jeszcze trochę.
Moja przygoda z nią nie zaczęła się bynajmniej spektakularnie. Pierwszą część (choć nie pierwszą część cyklu) dostałam pod choinkę od siostry, była to wspaniała na tę okazję "Noelka", ale ja jej nie ruszyłam. Zdaje się, że przeczytałam kilka zdań, po czym, czemu do dziś się sobie dziwię - zaniechałam czytania zupełnie. "Noelka" na kilka lat pokryła się kurzem. Mimo to mnie do pani Musierowicz ciągnęło, oj ciągnęło i pewnego razu po prostu zasiadłam do pożyczonej od koleżanki mamy "Szóstej klepki" i wyobraźcie sobie, że wciągnęłam się w ten kochany świat już na zawsze i na próżno szukać dla mnie ratunku. Później oczywiście przyszła kolej na "Kłamczuchę", chociaż z nią mam taki problem, że nie jestem pewna, czy to nie ona przegoniła "Szóstą klepkę" w czytaniu, była bowiem moją lekturą szkolną, ale nie ma co się nad tym roztkliwiać, bo czy tą, czy tą częścią pani Musierowicz mnie kupiła. I późniejsze chodzenie do biblioteki byleby tylko dostać kolejną część (z czasem nauczyłam się, że najlepiej brać od razu trzy) stało się moim rytuałem.
Tym, którym takie wesołe problemy są nieobecne zapewne już zaświtała w głowie myśl, jaką to część wybrałam sobie na moją ulubioną, z jaką postacią się utożsamiam, a z która niekoniecznie, choć bardzo bym chciała, kogo nie lubię, czego nie lubię i w ogóle pytań bez liku.
Ulubionej części wybrać nie potrafię, jeszcze jakiś czas temu pewnie bym się starała, ale jak na nieszczęście dla pytań takiej natury okazało się, że niektóre książki trzeba przeczytać po raz drugi, niektóre w innym wieku, niż czytało się wcześniej, a jeszcze niektóre...no cóż, nie wiem. Jestem tym nieuleczalnym przypadkiem, który lubię każdą część razem i wszystkie z osobna, nawet, jeśli jakaś mniej mi się podoba to ja i tak czuję do niej tyle sympatii, że skazana jest ona na przeczytanie jej, może nie miliony razy, ale z pewnością kilka.
       Ale co z bohaterami? Kto jest mi najbliższy, a kogo nie mogę znieść? 
Uwielbiam utożsamiać się z różnymi postaciami, być może dziwny to nawyk, ale ja, kiedy tylko mam sposobność przebierać pośród różnych charakterów lubię się w kimś odnaleźć, oczywiście, nic na siłę, ale w przypadku Jeżycjady jest to chyba niemożliwe, prawda? Najbliższymi mi bohaterkami (tak, nie odnalazłam się w żadnym mężczyźnie) są Nutria i Tygrys. Tj., pardon, Natalia i Laura. Mieszanka to iście wybuchowa, tak mi się zdaje.
Z Nutrią łączy mnie cała jej wrażliwość, wieczne rozmarzenie, to trzymanie się niekiedy na uboczu i zamknięcie w sobie. Z Tygrysem natomiast, no tak, pewna porywczość *choć to właściwie może się tyczyć ich obu, bo i Natalia jest w stanie nieźle wybuchnąć*, ten tzw. ciężki charakter, a może i nawet charakterek, ironiczny sposób bycia *chociaż Tygrys jest za bardzo ironiczny, ja jednak zachowuję umiar i przy okazji mam odpowiednią częstotliwość tego ironizowania* i wiele innych cech, które z obu bohaterek mogłabym wymieniać, wybierać i jeszcze bardziej je pomieszać, byście trochę bardziej mnie poznali, ale oczywiście teraz nakreślam to wszystko skrótowo.
A obie bohaterki razem możecie zobaczyć, o tu, poniżej:

  
 Czy kogoś nie lubię? Nie sądzę, ja nawet do tego drania Pyziaka się uśmiecham (chociaż tylko za młodu). Mniej lubić mogę li i jedynie (ha! Kto pamięta, kto tego używał nagminnie?) jakiegoś przechodnia, który powiedział coś, czego nie powinien był w moim towarzystwie, ale czy on liczy się w obliczu całej serii, ba, nawet całej powieści, w której występuje? Nie sądzę. Ale czy w takim razie, kogoś lubię jakoś bardziej, chociaż nie mogę połączyć się z nim duchowo, tak jak z dwoma bohaterkami wspomnianymi trochę wyżej? No cóż, prawda jest taka, że chyba większość bohaterów lubię jakoś bardziej. Całą rodzina Borejków, Tomcia ze swoją Elką, Grzegorza, już nie taką miągwę Ignacego Grzegorza, jedynego na świecie Floriana, Kreskę i Maćka, niezastąpionego profesora Dmuchawca, nerwusa Filipa, braci Shoppe, Marka, Józinka, Łusię, a nawet tego ledwo mówiącego gargulca Ziutka. 

Wszystkich, którzy przez ten post przebrnęli przepraszam, ale obiektywna nie będę. I choćbyście posłali mnie na tortury ja niestety mówiąc o pewnych książkach obiektywizmu nie mam za grosz. I mimo wad, które gdzieś tam są, ale ja na nie przymykam oko lub ich po prostu nie dostrzegam, ja pewne książki uwielbiałam, uwielbiam i będę uwielbiać bezgranicznie. A egzemplarz pożyczonej "Szóstej klepki" leży u mnie od tamtej pory nieoddany, a mnie nie popędzanej niczym nie spieszno go oddawać.


_______________________________________________________
Tytuł posta to cytat z wiersza, który pojawił się w najnowszej części Jeżycjady - "McDusi", a jego autorem jest Kazimierz Wierzyński, wiersz nosi tytuł "Czy nas uwiodła radość uboga", znaczenie tego fragmentu jest dla mnie jedną z najważniejszych prawd. Przypomnienie mi go i inspirację zawdzięczam lirael, której za to serdecznie dziękuję. 

Okładki poszczególnych części zaczerpnęłam z tradycyjnej grafiki Google, natomiast poszczególne ilustracje ze strony pani Musierowicz, na którą, tak nawiasem mówiąc serdecznie zapraszam wszystkich Jeżycjadowych maniaków.


czwartek, 16 sierpnia 2012

„Raz w życiu pomyliły mi się kroki i od tego czasu chodzę krzywo.”

Dusz buntowniczych na tej planecie nie brak. Kiedy mowa jest o buntownikach znanych szerszej publiczności można być pewnym, że posiadają oni rzesze wyznawców, sami zainteresowani są nietuzinkowi, a cokolwiek uczynili zapierało dech w piersiach milionów. Buntownicy to zarazem trudna grupa, tak jak każdy z nich jest inny, tak każdy jest trudny na swój własny sposób. Hłasko też. 

"(...)całe życie żyłem tak, aby z chwilą, kiedy zginę, nie zos­tało po mnie niczy­je praw­dzi­we wspom­nienie i dla­tego nie mówiłem ludziom praw­dy o so­bie(...) i dla­tego uciekałem przed wszys­tkim co mogło się zdarzyć, gdyż bałem się ludzi i nie chciałem aby zos­tało po mnie nic."

Kiedy w Polsce pojawia się ktoś o odmiennym sposobie bycia od razu zostaje ochrzczony "polskim Jamesem Deanem", nie ominęło to Cybulskiego, nie ominęło to również Hłaski. Chociaż sam pisarz nie przepadał za taką odmianą swojego nazwiska. Za idoli obrał sobie ludzi równie tajemniczych jak on: Humphreya Bogarta  i Dostojewskiego. Szkoła go nie cierpiała, a może nawet nie nie cierpiała, ale przyszło mu edukować się w przykrych czasach stalinizmu, kiedy nikogo nie obchodziło, czy swoje wykształcenie zaprzepaszcza właśnie jeden z przedstawicieli literatury polskiej czy całkiem obojętna osobistość. Począł więc imać się różnych prac, legalnych, nielegalnych, trudnych i błahych. Lecz zawsze tworzył.  
Tworzył:
- spisywał wspomnienia ("Piękni dwudziestoletni")
- pisał powieści ("Sowa, córka piekarza", "Następny do raju", "Ósmy dzień tygodnia" i wiele innych)
i opowiadania ("Pętla", "Pierwszy krok w chmurach"

Wyjeżdżał z kraju, kolejno:
- Francja
- Niemcy
- Włochy
- Izrael
-ponownie Niemcy

Romansował z Osiecką, przyjaźnił się z Komedą, twierdził, że książki można pisać tylko, jeśli przekroczy się ostatnią granicę wstydu. Pisanie książek uważał za bardziej intymne od łóżka.
Zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, jego ciało spoczywa na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. 

"Marek, masz w sobie to najpiękniejsze, co może mieć człowiek - prawdę. Nie chcesz być taki jak świat, w którym żyjesz. Jesteś najodważniejszy z naszego pokolenia, bo widzisz prawdę nawet tam, gdzie to bardzo boli." [1]

Ten ciąg zdań to cichy apel, by Marka Hłaskę ocalić od zapomnienia. 

[1] z listu Agnieszki Osieckiej



sobota, 4 sierpnia 2012

Jestem Julią, mam lat 23.


Jeśli kiedykolwiek zostałabym poproszona o przywołanie skojarzeń w postaci jednego jedynego obrazu na dźwięk słów "eteryczność", "kobiecość", "metafizyka" będącego uosobieniem tych słów przed moimi oczami w oka mgnieniu staje Poświatowska.
Haśka, Hasieńka, Halina.
Postawiona przede mną w całej swojej istocie, otoczona czymś, co w mojej wyobraźni tli się jako obłok stworzony ze słów, na którym rozpościerają się wszelkie atrybuty kobiecości.
I gdy już, już zdaje mi się, że otrzymałam odpowiedź na to, kim Haśka była, jak ją opisać, przedstawić, uhonorować, w mgiełce puszczonej w moim kierunku sunie jej twórczość i jestem zgubiona zupełnie.
Legenda głosi, że Poświatowska to poetka miłości. Ja mogłabym to sprostować krótko: Poświatowska to ucieleśnienie poezji miłosnej.

"Odkąd cię poznałam
noszę w kieszeni szminkę..."

To moja najukochańsza kobieta na świecie. Słowa nie potrafią wyrazić, tego ile jej zawdzięczam, jak wiele nas łączy i jak wiele nas po czasie połączyło. Poświatowską odkryłam, zdaje się zupełnie przypadkowo, gdzieś, kiedyś, być może w zbiorze wierszy o określonej tematyce, być może w internecie, a być może w podręczniku szkolnym. Gdziekolwiek, by się to nie stało, Haśka pozostała ze mną na (ośmielę się stwierdzić) zawsze.
Halinka to osoba nietuzinkowa i zjawiskowa pod każdym względem. Choć przez wielu stawiana na piedestale to osoba bardzo normalna, kobietą-aniołem wcale nie była.
Przeżyła wiele, tak: przeżyła, bo Haśka starała się żyć pełnią życia i czerpać z niego jak najwięcej i nawet, jeśli najdrobniejszy ruch groził śmiercią, ona robiła wszystko na jej przekór. Pragnęła żyć, a nie egzystować.

"Chcę żyć! Tak, bardzo chcę żyć! Chcę chłonąć czyste powietrze, chcę się całować z moim chłopcem, chcę tańczyć w jego ramionach!"

Z tej właśnie przekorności zrodziło się to, co się zrodzić musiało: kreślone z pasją wiersze, listy czy stronice "Opowieści dla przyjaciela". Wszystko, co jeszcze powstać powinno, wszystko, co powinno się zdarzyć przekreśliła choroba.

Halinko, kochana, wypełniłaś mnie całą. Halinko, gdzie jesteś teraz? Halinko, dlaczego tylko oczami wyobraźni mogę przysiąść obok Ciebie na ławeczce w parku przypatrując się Twojemu własnemu szałowi twórczemu?
Halinko, proszę, bądź przy mnie blisko bo tylko wtedy nie jest mi zimno...


„Pamiętaj także o tym, że kochałam, i że to miłość skazała mnie na śmierć.”


piątek, 3 sierpnia 2012

"Piękne są oczy fiołkowe, ale kto ukradł drzwi?"


Nie skłamię głosząc stwierdzenie, iż lata 20 i 30 były najurokliwszymi w dziejach wszystkich epok. Począwszy od Mieszka I, skończywszy na momencie, kiedy piszę ten post.
Tak sądzę i będę tego bronić na wieki wieków. Amen.
Kłamstwem nie będzie też, jeżeli powiem, że oddałabym cały swój dobytek, gdyby podróż w czasie była możliwa. Wystawanie niczym całe stado podlotków pod domem Żabczyńskiego, przesiadywanie i pensjonarskie wzdychanie w Małej Ziemiańskiej licząc na spotkanie niezwykłych osobistości to tylko nieliczne z moich planów. 
Ale przecież na klimat minionej epoki wpływa nie tylko życie bohemy artystycznej, ale i to na pozór zwyczajne życie, które w perfekcyjny sposób opisał Kornel Makuszyński, w mojej najulubieńszej na świecie książce.
Panie, panowie, "Szatan z siódmej klasy" w pełnej krasie.
Proszę sobie, wyobrazić że mamy rok 1937, nie, proszę pod żadnym pozorem nie wspominać o wojnie, na razie nic nam nie grozi. W Warszawie zbliża się koniec roku szkolnego, czerwcowe słońce impretynenckozgląda do sal lekcyjnych, przez co uczniowie rozkojarzeni myślami są już hen daleko podśpiewując, że "już za parę dni, za dni parę..."
Gdzieś w centrum Warszawy, a może i na Bielanach znajduje się iście szatańska klasa, a właściwie klasa posiadająca własnego szatana. Ów szatan, zowie się Adaś Cisowski i nie ma takiej zagadki, której nie potrafiłby rozwiązać. Bo wie, że na sposoby są sposoby.

Cała historia rozpoczyna się dość błaho. Wspomniana już klasa siódma wiedzie prym na lekcjach historii, każdą lekcję z tymi urwipołciami pan profesor Gąsowski (wielka figura, największy miłośnik Napoleona, a zarazem największy wróg Hannibala, ukochany przez uczniów, którzy kroczą za nim niczym wojska za Wielkim Cesarzem; w skali roztargnienia zdobywa 20 punktów na możliwych 10) prowadzi z rozkoszą, bo czymże innym może być chwila, gdy każdy z pytanych odpowiada jak z nut, a napoleońskimi anegdotami i nawet najbardziej szczegółowymi opisami bitew sypie jak z rękawa? Spokojnym rytmem toczy się życie historyczne klasy siódmej, a spokój zmącił li i jedynie maleńki czwartek, bo jak sam Adaś przyznaje, dzisiaj jest nasze Waterloo.
Geniusz klasy siódmej nie polega właściwie na niczym nadzwyczajnym, chociaż paradoksalnie jest to sprawa nadzwyczajna. Szatański Adaś odkrył bowiem metodę pana profesora. Pan profesor, jak i wielu innych profesorów dawnych i dzisiejszych posiada własny system pytania. Niestety, w ten nieszczęsny, można by rzec: krwawy czwartek żaden z wytypowanych do odpowiedzi nie był przygotowany, kompletna pustka, kompletne rozczarowanie. A wszystko jest winne sromotnej pomyłce pana profesora, niewiele trzeba, by nieszczęście było gotowe. Zdesperowana klasa siódma, ze sprawcą zbrodni -Adasiem - na czele ostatecznie przyznaje się do winy, pan profesor pełen szoku rozpacza, otwarcie rozpacza nad tą jakże wielką zbrodnią, ma nawet w planach stać się najokrutniejszym z profesorów, jakim dane było chodzić kiedykolwiek po Ziemi i z pewnością dotrzymałby słowa, gdyby nie interwencja Adasia. Podejmuje on próbę. W przyszłą sobotę, on i pan profesor zmierzą się ze sobą, jeśli Adasiowi się powiedzie (czego pan profesor nie przewiduje nawet w największych koszmarach) klasa zostanie puszczona wolno (choć chłopcy honorowo obiecują bez względu na wynik być przygotowanym na każdą lekcję, nie biorąc pod uwagę innych okoliczności), a jeśli nie, chłopiec będzie musiał pożegnać się ze spokojnym żywotem. Gdy Adaś w sobie tylko znany (w pełni) sposób odgaduje, co profesor Gąsowski miał na myśli, z miejsca staje się głównym młodocianym detektywem i żadna ciekawa sprawa (a było ich kilka) nie może obejść się bez jego udziału. Ach, no tak, a nieszczęsna sobota odchodzi w niepamięć, czyniąc to nawet szczęśliwie, bo przecież "Non c'è sabbato senza sole!"  ("Nie ma soboty bez promyczka słońca!")

Gdy więc w rodzinnym domu pana profesora zaczynają dziać się dziwne rzeczy, a urocza fiołkowooka siostrzenica profesora -Wanda samym spojrzeniem doprowadza Adasia do stanu zakochania, pewnym jest, że nikt inny, tylko pan Adaś, może pomóc.
Czy mu się to udaje? Czy potrafił rozwikłać tak poplątaną zagadkę, której motywem przewodnim są...drzwi? I czy podróż do Bejgoły była aby na pewno dobrym pomysłem? Proponuję poczuć to na własnej skórze, sięgając po książkę, która z pewnością zajmie Was na kilka godzin, dostarczając masy rozrywki oraz historii oczywiście.

_________________________________________________________________
Wszelkie cytaty pochodzą z książki "Szatan z siódmej klasy" autorstwa Kornela Makuszyńskiego, wydawnictwo Nasza Księgarnia.

piątek, 20 kwietnia 2012

Wy (...) dopiero go odkrywacie...

Istnieją na tym świecie artyści, których odkrywamy zupełnie przypadkiem. Stopniowo zgłębiamy się w ich twórczość, po czasie odszukujemy biografii. Niekiedy musimy mozolnie tłumaczyć choćby najgłupszy artykuł, by  wyciągnąć z niego jakieś informacje. A później nadchodzi dzień, kiedy wgapia się w ekran komputera lub przegląda od niechcenia gazetę - natrafia się na informację, która wywołuje uśmiech na naszej twarzy, który nie schodzi aż do momentu trzymania książki w swoich dłoniach. Bo mowa tu o biografii książkowej. O jednej konkretnej. 
Czy lubisz Francję, drogi czytelniku?
Ją z całą dozą słów, obrazów i dźwięków?
Ja jestem uzależniona. Nie mam już nawet siły opierać się jej urokowi. Chłonę wszystko, a z podwójnym zapałem wszystko co Gainsbougrowskie.  
Jeżeli niejaki Serge Gainsbourg nie jest Ci znany to ja już lecę i pędzę z tomami notatek pod pachą i tłumaczę: Serge Gainsbourg to osoba absolutnie niezwykła.  
To "prorok współczesnego popu, najbrzydsza i najbardziej rozwiązła ikona francuskiej piosenki." Czy w tych zaledwie dwóch określeniach można zmieścić cały geniusz Serge'a? Otóż nie, nie można.
Autentycznie zamarłam chcąc coś dopisać, bo jak? Jak przelać całą miłość do człowieka fascynującego nawet swoją brzydotą? Jak opisać geniusz fraz, które z lekkością składał w piosenki? Jak nadać niezwykłości jego "brodzenia w morzu alkoholu z głową w chmurach kopconych bez przerwy gitane'ów"?

Serge - którego dzieło "Je t'aime, moi non plus" poruszyło cały Watykan, drogi czytelniku znasz z pewnością - fascynuje mnie od mniej więcej roku, może półtora, dwóch lat nie podejrzewam. Wyobraź więc sobie jaką radość po czytaniu angielskich lub kulawo tłumaczonych francuskich artykułów sprawiło mi polskie wydanie jego biografii! 
Ja jej nie czytałam - ja ją pożarłam!
I wciąż czuję niedosyt. Ale o tym następnym razem.

Tobie też to polecam, drogi czytelniku.
Wtedy dowiesz się, jakim cudem chłopiec o rosyjsko-żydowskim korzeniach stał się ikoną, po zwyczajnym graniu we francuskich klubach. Poznasz geniusz człowieka, którego dawni przeciwnicy po czasie zaczęli błagać o jakikolwiek znak, jakim cudem ten 'brzydal' potrafił rozkochiwać w sobie najpiękniejsze kobiety, dlaczego Jane Birkin - miłość Jego życia - do dziś żałuje dnia, w którym od niego odeszła.

Będziesz mógł rozwiązać zagadkę - dlaczego po Jego śmierci Francję ogarnęła żałoba narodowa.

Jane Birkin i Serge Gainsbourg 

piątek, 16 marca 2012

"Trzeba nam teraz umierać, by Polska umiała znów żyć."

Lektury szkolne mają to do siebie, że z reguły są nieczytane. Czasami jednak trafiają się takie, które można nazwać "perełkami", "perłami" właściwie. Wciąż omijane przez głupich uczniów, poruszają serca tych wrażliwych na piękno literatury, poezji, świata... Jedną z najważniejszych, a co za tym (o dziwo) idzie książek są "Kamienie na szaniec" Aleksandra "Kamyka" Kamińskiego.
Rudy, Alek, Zośka - kolejno: Jan Bytnar, Maciej Aleksy Dawidowski, Tadeusz Zawadzki - trójka przyjaciół, którzy w roku '39 zdają maturę. Należą do tragicznego, a zarazem cudownego w moim mniemaniu pokolenia Kolumbów, które to, jak to się często mówi: od razu, z brutalnością wkroczyło w dorosłość. Bo chłopcy musieli dorosnąć. 1 września 1939 wybucha wojna światowa, choć początkowo życie toczy się stosunkowo normalnym trybem, o ile normalnym można nazwać wieczne oczekiwanie na różne wezwania, selekcję i strzały czy spuszczanie bomb na miasta.


Rudy wierzy, że "czas wojny będziemy mieli niedługo za sobą jak straszny sen".

Z czasem jednak wojna staje się coraz gorszą, jak wiemy najokrutniejszą w dziejach i co najgorsze, a warte wspomnienia "to ludzie ludziom zgotowali ten los". Chłopcy jako dumni harcerze dołączają się do organizacji konspiracyjnych, których głównym celem jest tzw. Mały Sabotaż.
Jednak mimo nieustających walk, walki i strachu o życie chłopcy dorastają. Sami ze sobą, czy też wspólnie rozmyślają i prowadzą wielogodzinne dyskusje na tematy w zasadzie bardzo ludzkie, takie, nad którymi kontempluje młody człowiek, wkraczający w dorosłość.
I jak wielu ludzi w tamtych czasach - oddają życie za Ojczyznę. Od zawsze jest to największa zapłata, największy dar, łamiący serce na drobne kawałki i miażdżący myśli kotłujące się w mózgu, kiedy musimy zmierzyć się z myślą, że nigdy ich tu już nie będzie, a byli bardzo krótko.
Bo dlaczego?
Bo po co?
Dlaczego oni, a nie ktoś inny?
Dlaczego tak wcześnie?
itd.
Czy naprawdę muszę dodawać jak wielu wzruszeń dostarczyła mi ta książka? Mówienie, że płakałam z każda stroną byłoby przesadą, niemniej jednak szczególnie pod koniec książki, kartki były wilgotne od łez, bo przed nimi nie można się uchronić.
W trakcie czytania, choć nie tylko, bo tematy okołowojenne są mi bliskie i tak, wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy ja poszłabym walczyć czy walczyłabym z karabinem lub czy byłabym w stanie stać się sanitariuszką i opatrywać rany - myślę, że tak, ale to co innego wydać taką deklarację w wieku XXI, a  w czasach nieustającej niepewności, o jutro.
Rudy, Alek, Zośka, Krzysztof Kamil Baczyński to tylko niektóre osoby, które są moimi bezwzględnymi autorytetami, zawdzięczam im bardzo wiele. Nie wiem czy byłabym tą samą osobą, gdyby któregoś dnia będąc w klasie szóstej nie wypożyczyła "Kamieni na szaniec". Sama uważam, że nie.
Ta ksiażka wniosła w moje życie ogrom wszystkiego. "Poznanie" tych chłopców było najcudowniejszym spotkaniem w moim życiu. Chciałabym napisać, że dzięki nim stałam się większą patriotką niż dotychczas, że dzięki nim zaczęłam stawać się lepszym człowiekiem, przestałam obawiać się być całkowicie sobą i że dzięki nim byłabym gotowa stanąć do walki o dobro Ojczyzny.
Cieszą mnie choćby te najdrobniejsze podobieństwa do chłopców. Pamiętam moje hmm szaleństwo, kiedy przeczytałam, że Rudy i ja urodziliśmy się tego samego dnia. To takie małe, w zasadzie błahe, ale sprawiło mi tak ogromną radość! Jak chyba każdy mam (czy raczej miałam?) swojego faworyta wśród chłopców, choć kocham ich wszystkich. Początkowo był to Alek, od dłuższego czasu jest nim Rudy, który jest mi chyba najbliższy. Ale kto wie, może przy czytaniu "Kamieni..." po raz kolejny to na Zośkę przeleję całą swoją miłość?
Obawiam się, że nie napiszę tu nic odkrywczego, ale odkrywać muszę sama i dzielenie się moimi przemyśleniami, które dotyczą chłopców jest straszliwie trudne, choć mam nadzieję, że znajdziecie w nich cząstkę siebie i będziecie wiedzieć, że nigdy nie będę wobec nich obojętna.

"Walka trwa. Trzeba przerwać tę opowieść.
Opowieść o wspaniałych ideałach BRATERSTWA i SŁUŻBY, 
o ludziach, którzy potrafili pięknie umierać i PIĘKNIE ŻYĆ."