niedziela, 22 września 2013

"Przecież właśnie kimś takim byłam, roztańczoną córką."

Zacznijmy od końca: kocham Joan! A co najlepsze, nie pokochałabym jej, gdyby nie ta książka. Nie dlatego, że dopiero ten obraz Joan byłam w stanie pokochać, ale dlatego, że "przed tą książką" Joan była tylko jedną z aktorek, z którymi warto byłoby coś obejrzeć, skoro deklaruje się jako wielbicielka kinematografii, "po tej książce" Joan stała się kimś zupełnie innym, bardzo ważnym.

Stare Hollywood to kopalnia wszystkiego. Nie sposób zliczyć i ogarnąć umysłem tego, co się w nim wydarzyło, jakie relacje zachodziły między ludźmi i jakie tak naprawdę było. Z pewnością było fascynujące. Do tego stopnia, że do dzisiaj znajduje rzesze zwolenników. To co powiem nie sprawdzi się we wszystkich warunkach, ale zaryzykuję: Czyż coś, co trwa do dziś w milionach serc nie musi być dobre? Lecz nie o tym będzie ten post. Nie będzie też o tym, jak to ja ofiarowałam całą swoją duszę czemuś, co nosi przyklejony na plecach tytuł Golden age of Hollywood. Nie będzie też o żadnym konkretnym filmie. Będzie za to o kobiecie, która Hollywood podarowała swoją cząstkę i przyczyniła się do tego wielkiego monumentu, który do dziś dzielnie się trzyma i poraża swoją potęgą i ogromem.
Podarujemy jej własny monument. Dzisiaj nakręcimy film o Joan Crawford.

Historia Joan jest właściwie bardzo podobna do wielu historii ówczesnych sław. Schemat biednej dziewczynki, która staje się gwiazdą jest powszechnie znany i już na nikim nie robi wrażenia. Jedyne, czego pragnęła Joan to tańczyć. Świat miał wirować przed jej oczami! Marzenie zgrabnie plączących się nóg i ich mocą wygrywanie tego, co mówi nam muzyka! To było to! Ach, żeby tak z trudem łapać oddech oddając się tańcowi bez reszty! Tanecznym krokiem Joan wkroczyła do świata filmu. I chociaż tylko miejscami mogła dzielić się swoim tańcem (ale jakież to są widoki!) swój talent pokazała również jako aktorka. Dramaty, komedie, musicale, westerny - dla Joan nie było filmu niemożliwego, w każdym potrafiła się wybitnie odnaleźć i dać z siebie wszystko. Partnerowali jej wybitni aktorzy, którym dzielnie dorównywała, potrafiła poradzić sobie nawet, kiedy grała z Bette Davies - swoim odwiecznym wrogiem (Whatever happened to Baby Jane?). Swoją drogą wdzięczny to był konflikt.

Długo zastanawiałam się nad tym, kim była Joan? To, że była znakomitą aktorką nie ulega wątpliwości. Ale jak jeszcze można by ją określić, gdyby istniała taka potrzeba?
I wtedy mnie olśniło: Joan była gwiazdą. Jest to określenie z wydźwiękiem bardzo subiektywnym, ale jestem pewna, że każdy ma przed sobą pewne mocne skojarzenia. Gwiazda jawi się jako coś błyszczącego, mieniącego się, coś odległego, czasami wręcz nieosiągalnego. A Joan tym właśnie była: gwiazdą.              
Nie w znaczeniu współczesnym, bardzo wyświechtanym, które należy odrzucić precz, nie była ot jakąś sobie tam bywającą osóbką. Bycie gwiazdą widoczne było w każdym aspekcie jej życia. Joan zawsze wyglądała i zachowywała się nieskazitelnie, nigdy nie zawiodła swoich fanów (aktorka, która odpisuje na list od każdego fana? Hej, hej - to właśnie Joan!), do roli zawsze była przygotowana perfekcyjnie, zawsze dawała z siebie wszystko.
Od ery kina niemego aż po kino dźwiękowe do swojego ostatniego filmu nakręconego w roku 1975 Joan zawsze pozostała Joan Crawford. Dziękujmy jej za to.

Ludzie liczą na to, że zobaczą Joan Crawford, a nie zwykłą dziewczynę z sąsiedztwa. Jeżeli chcą zobaczyć dziewczynę z sąsiedztwa, niech idą do sąsiadów.




wtorek, 8 stycznia 2013

"Byłam tylko samotną dziewczynką w obcym świecie i chyba ciągle nią jestem."

Latem 1953

Dorastać jest trudno - nie jest to nic odkrywczego. Okres dorastania, przechodzenia w dorosłość to jeden z trudniejszych, o ile nie najtrudniejszy moment w życiu człowieka. "Nieprawda, że dojrzewanie, czas kiedy jest się młodym, ładnym i wesołym, to okres szczęśliwości." A co można powiedzieć o dorastaniu z całą świadomością dorastania w trudnych latach 50 i z nieustającymi wojennymi wspomnieniami? Jak opowiedzieć o dorastaniu będąc dziewczynką w czerwonym płaszczyku?

Dziewczynka już dawno zdążyło wyrosnąć z płaszczyka, ale wspomnienia czasów okupacji pozostają i niosą za sobą skutki, a towarzysząc innym problemom, które zaprzątają dziewczęcą głowę bolą jeszcze bardziej. Roma jak tylko mogła starała się być tytułowym dobrym dzieckiem, czyli dzieckiem posłusznym, niesprawiającym problemów, dzieckiem, o jakim każdy rodzic mógłby tylko marzyć, a szczególnie o takim, o którym mogłaby marzyć jej matka (ojciec bowiem zmarł). Ale to nie takie proste, niestety nie jest tak łatwo być dobrym dzieckiem, kiedy w głębi duszy toczy się walka, walka dziecka z dziewczynką, która staje się kobietą (procesy kobiecości również są w książce nadmieniane). Ogromna wrażliwość zamiast pomagać, zadaje rany, przecież nie można przejść obok pewnych spraw obojętnie, kiedy jest się człowiekiem wrażliwym, choć tak bardzo chciałoby się nie zwrócić na coś uwagi, nie myśleć o czymś, o czymś zapomnieć. Posiadając kiełkujący w sposób dynamiczny świat wewnętrzny nie jest łatwo dokonać tak  pełnego bólu zadania - niełatwo stać się dobrym dzieckiem. Mała Roma ucieka w świat książek, który później przeistacza się w świat sztuki sprawiającej jej wiele radości. Dotknięta światem zewnętrznym, niemożliwością  porozumienia się nawet z własną matką, cierpiąca na depresję, tkwiąca w szponach anoreksji Roma stara się żyć, jak najlepiej. Bo"Dobre dziecko" to wbrew pozorom książka, która zawiera w sobie również ogromne dozy szczęścia. Przepełniona jest ciekawością świata, nastoletnimi drobiazgami życia. Autorka - jak sama przyznaje - potrzebowała czasu, by o wszystkim opowiedzieć. Pewne wspomnienia bolą mimo upływu czasu i z trudem wyciąga się je na światło dzienne, skoro dotychczas tkwiły głęboko ukryte w zakamarkach duszy.

"Nigdy mi się nie udało być jak Ruth Buczyńska. Nigdy nie umiałam być spokojna i wyniosła. Nigdy nie czułam się piękna. A co najważniejsze - nigdy nie miałam tego poczucia, które z niej emanowało - że jest na swoim miejscu. Podczas, gdy ona była tu i teraz - w tym mieście, które, raz lepsze, raz gorsze, zawsze należało do niej - ja, ciągle szalona, uciekałam nie wiadomo dokąd , za każdym rogiem ulicy oczekując odmiany losu. Wierzyłam, że mogę gdzieś zgubić moje czarne oczy, moje przeznaczenie, moją przeszłość... Pędziłam, zmieniałam kraje, granice, pakowałam walizki. Zaczynałam wszystko od nowa. Odjazdy, przeprowadzki, powroty. Mężczyźni, których kochałam za mało albo za bardzo. Zawsze w drodze, zawsze napotykając jakieś wiatraki, z którymi już nawet walczyć się nie dało. Zawsze niedopasowana do otoczenia - ubiorem albo nastrojem. I często pochylona nad talerzem pełnym jedzenia - w niemym przerażeniu, że będę musiała to wszystko zjeść."


Książkę połknęłam w jeden dzień. Od dawna czekałam na nowe dzieło pani Ligockiej, bo w jej książkach zaczytuję się już od dłuższego czasu. Stała się mi tym bardziej bliska, że sama jeszcze dorastam i chociaż mnie nie dotknęła wojna - dorastać jest równie ciężko. I to - jak sama autorka podkreśla - nie zmieniło się od czasów takiej jednej Romy Ligockiej.
_______________________________________________________
Wszystkie cytaty wraz ze skanem zdjęcia pochodzą z książki "Dobre dziecko".

wtorek, 1 stycznia 2013

"Ach, muzyka[...] To magia większa od wszystkiego, co my tu robimy!"

W notce rozpoczynające moje życie blogowe zadeklarowałam już na wstępie, że blog nie będzie jedynie książkowym, choć to książki będą istotą jego życia. Obiecałam, że wspomnę od czasu do czasu o czymś od książek odległym i dziś właśnie postanowiłam słowa przemienić w czyny.
Wbrew pozorom notka nie będzie opowiadała o muzyce jako takiej, ale o tym za chwilę.
Jestem całkowitą maniaczką filmową, oglądam filmy przeróżne, te nieme i te już z czasów kina dźwiękowego, oglądam filmy niemieckie, francuskie i czeskie, filmy zabawne, smutne i surrealistyczne, jednym słowem: WSZYSTKIE. Trudno jest jednak opowiedzieć o wszystkich filmach, które sobie ukochałam w jednej notce, mieszając ze sobą co się da, dlatego postanowiłam 'rozwalić' to na części. I oto jestem.
 Ale dosyć, dosyć tego słowotoku, dziś dowiecie się o moich ulubionych musicalach.

Musical (jak mówi nam "Encyklopedia Popularna PWN") to typ. komedii muzycznej; film. komedia muzyczna.
Ale czy to aby nie za mało? Musical jest przede wszystkim filmem z gatunku tych uroczych i niezobowiązujących, może dotykać on tematyki smutnej, chociaż w gruncie rzeczy musical zazwyczaj jest filmem wesołym, a przynajmniej takim, w którym to, co wesołe występuje częściej niż to, co smutne. Oczywiście są pewne wyjątki i nie należy tej definicji przypisywać wszystkim musicalom, a ich większości.
Musicale powstające w czasach Technicoloru mają to do siebie, że są również bardzo kolorowe, upstrzone jak największą ilością kolorów. Niektórych zbyt kiczowatych, ale jednak urokliwych.

Poniżej przedstawiam listę tych najulubieńszych:

"Meet me in St. Louis" (Spotkajmy się w St. Louis), 1944
Akcja filmu toczy się na początku dwudziestego wieku w amerykańskim mieście St. Louis. Opowiada o rodzinie biznesmena Alonzo Smitha i chociaż cała rodzina zasługuje na uwagę to główną bohaterką jest środkowa z sióstr Esther Smith grana przez Judy Garland. Pierwsze skrzypce grają tu jej rozterki miłosne - dziewczyna zakochuje się w sąsiedzie. Kiedy ojciec otrzymuje propozycję pracy w Nowym Yorku niepocieszona tym faktem rodzina nie chce opuszczać rodzinnego miasta.





Zapomniana melodia, 1938
Instytut Dokształcający dla Dziewcząt wszystkich jak jeden mąż pełnych wdzięku z Heleną Grossówną na czele, ówczesny amant filmowy - Aleksander Żabczyński i muzyka Henryka Warsa? To się nie mogło nie udać. Kiedy Stefan Frankiewicz (Aleksander Żabczyński) pojawia się w Instytucie to już wydarzenie, które nie może obejść się bez konsekwencji, ale jeśli przedstawia się on jako Roxy - używając tym samym nazwiska konkurencji firmy zakochanej nim (z wzajemnością) Helenki (Grossówna), wtedy wszystko wywraca się do góry nogami. Zapomniana melodia to istna komedia pomyłek otulona dźwiękami jazzu i swingu. 






Singing in the rain (Deszczowa piosenka), 1952
To absolutny klasyk wśród musicali, mało tego, to klasyk ogólnoświatowy. Bo któż nie potrafi zanucić choćby początku tytułowej piosenki? Gwarantuję, że liczba takich osób będzie minimalna, a być może nawet zerowa. Film to historia dwójki przyjaciół - amanta filmowego i bezsprzecznej gwiazdy ekranu Dona Lockwooda (Gene Kelly) oraz innego z aktorów, czy też raczej komików Cosmo Browna (Donald O'Connor) i poznanej przez obu pragnącej zostać aktorką Kathy Selden (Debbie Reynolds). Tym samym pokazuje przejście z ery kina niemego do kina dźwiękowego i wszystkie wydarzenia następujące, np. moment, kiedy niektórzy aktorzy musieli pożegnać się z filmem, gdyż mieli niefilmowe głosy, czy też nie dawali sobie rady z  jego operowaniem.






The Wizard of Oz (Czarnoksiężnik z Oz), 1939
Gdzieś po drugiej stronie tęczy wysoko w górze jest kraina, o której kiedyś usłyszałam w kołysance... 
Kraina zwie się Oz, a Dorotka Gale (Judy Garland) wraz ze swym wiernym towarzyszem psem Toto trafia do niej przypadkiem w wyniku tornada, którego nawiedziło ją w rodzinnym Kansas. Ścigana przez Złą Czarownicę Dorotka chce wrócić do domu, a uda jej się tylko, kiedy w swoich - otrzymanych przez Dobrą Czarownicę - rubinowych pantofelkach wyruszy do czarnoksiężnika Oz. Na swojej drodze spotyka Stracha na Wróble, który pragnie mózgu, Cynowego Drwala bez serca, o którym tak marzy i Tchórzliwego Lwa, który jako król dżungli powinien wykazywać się wyłącznie odwagą, ale jej nie posiada. Wszyscy kierują się do czarnoksiężnika, a po drodze oczywiście czeka ich masa przygód.




Znane w kręgach internetu, a i poza nim jest zdanie "chciałabym, żeby moje życie miało soundtrack", który wygrywałby odpowiednią muzykę w momentach naszego życia i idealnie z nim współgrał. Co więc grupa ludzi o takim życzeniu powiedziałaby o życiu  musicalowym? :) 
Korzystając z okazji, że nastał nowy rok życzę Wam byście wkroczyli weń iście tanecznym krokiem, by nadchodzący rok 2013 nie przysparzał Wam trosk i tak jak w musicalach, byście za rok o tej porze mogli wspominać go jak dobry klasyczny radosny musical. Wszystkiego dobrego!
_______________________________________________________
Z bólem serca i całą szczerością przyznaję, że nie udało mi się napisać o wszystkich ukochanych musicalach, pominęłam perfidnie niektóre z nich, ale być może post ten doczeka się kontynuacji i wtedy pokażę więcej filmów tego gatunku. 

Cytat w tytule posta pochodzi z książki "Harry Potter i Kamień Filozoficzny".


sobota, 29 grudnia 2012

"Wszystko powstaje z miłości."

Kto mnie zna ten wie, że są w mojej czytelniczej części serca książki szczególne. Nie mówię tu wcale o wszelkich książkach, które bardzo bardzo lubię, ale o tych, do których mogę wrócić o każdej porze dnia i nocy - niezależnie, czy mam parszywy humor, czy wręcz przeciwnie. A kiedy już z nimi zasiądę parszywy humor jest jakby trochę mniej parszywy, a humor ten najlepszy tylko jeszcze bardziej weseli. O takich książkach nie mówię szczególnie często. Nie dlatego, że nie lubię, ale dlatego, że tylko człowiek, który tak jak ja sam je sobie ukochał potrafi zrozumieć tę niezrozumiałą miłość, a nawet tę miłość podzielić i piszczeć z zachwytu nad każdym fragmentem, nie sprawiając mi żadnej przykrości. Ale, ale, pewnie sobie myślicie, ja tu Was do czegoś wprowadzam, ale nie macie pojęcia do czego! Otóż serią książkową (a tak, nie jedną książką), która ma szczególne miejsce w moim sercu jest Jeżycjada autorstwa Małgorzaty Musierowicz. *Tutaj zdaję się słyszeć pomruki niezadowolenia przyćmiewane jednak wyraźnym entuzjazmem większości*
Tak, proszę państwa, Jeżycjadzie oddaję kawałek swojego życia i jeszcze trochę.
Moja przygoda z nią nie zaczęła się bynajmniej spektakularnie. Pierwszą część (choć nie pierwszą część cyklu) dostałam pod choinkę od siostry, była to wspaniała na tę okazję "Noelka", ale ja jej nie ruszyłam. Zdaje się, że przeczytałam kilka zdań, po czym, czemu do dziś się sobie dziwię - zaniechałam czytania zupełnie. "Noelka" na kilka lat pokryła się kurzem. Mimo to mnie do pani Musierowicz ciągnęło, oj ciągnęło i pewnego razu po prostu zasiadłam do pożyczonej od koleżanki mamy "Szóstej klepki" i wyobraźcie sobie, że wciągnęłam się w ten kochany świat już na zawsze i na próżno szukać dla mnie ratunku. Później oczywiście przyszła kolej na "Kłamczuchę", chociaż z nią mam taki problem, że nie jestem pewna, czy to nie ona przegoniła "Szóstą klepkę" w czytaniu, była bowiem moją lekturą szkolną, ale nie ma co się nad tym roztkliwiać, bo czy tą, czy tą częścią pani Musierowicz mnie kupiła. I późniejsze chodzenie do biblioteki byleby tylko dostać kolejną część (z czasem nauczyłam się, że najlepiej brać od razu trzy) stało się moim rytuałem.
Tym, którym takie wesołe problemy są nieobecne zapewne już zaświtała w głowie myśl, jaką to część wybrałam sobie na moją ulubioną, z jaką postacią się utożsamiam, a z która niekoniecznie, choć bardzo bym chciała, kogo nie lubię, czego nie lubię i w ogóle pytań bez liku.
Ulubionej części wybrać nie potrafię, jeszcze jakiś czas temu pewnie bym się starała, ale jak na nieszczęście dla pytań takiej natury okazało się, że niektóre książki trzeba przeczytać po raz drugi, niektóre w innym wieku, niż czytało się wcześniej, a jeszcze niektóre...no cóż, nie wiem. Jestem tym nieuleczalnym przypadkiem, który lubię każdą część razem i wszystkie z osobna, nawet, jeśli jakaś mniej mi się podoba to ja i tak czuję do niej tyle sympatii, że skazana jest ona na przeczytanie jej, może nie miliony razy, ale z pewnością kilka.
       Ale co z bohaterami? Kto jest mi najbliższy, a kogo nie mogę znieść? 
Uwielbiam utożsamiać się z różnymi postaciami, być może dziwny to nawyk, ale ja, kiedy tylko mam sposobność przebierać pośród różnych charakterów lubię się w kimś odnaleźć, oczywiście, nic na siłę, ale w przypadku Jeżycjady jest to chyba niemożliwe, prawda? Najbliższymi mi bohaterkami (tak, nie odnalazłam się w żadnym mężczyźnie) są Nutria i Tygrys. Tj., pardon, Natalia i Laura. Mieszanka to iście wybuchowa, tak mi się zdaje.
Z Nutrią łączy mnie cała jej wrażliwość, wieczne rozmarzenie, to trzymanie się niekiedy na uboczu i zamknięcie w sobie. Z Tygrysem natomiast, no tak, pewna porywczość *choć to właściwie może się tyczyć ich obu, bo i Natalia jest w stanie nieźle wybuchnąć*, ten tzw. ciężki charakter, a może i nawet charakterek, ironiczny sposób bycia *chociaż Tygrys jest za bardzo ironiczny, ja jednak zachowuję umiar i przy okazji mam odpowiednią częstotliwość tego ironizowania* i wiele innych cech, które z obu bohaterek mogłabym wymieniać, wybierać i jeszcze bardziej je pomieszać, byście trochę bardziej mnie poznali, ale oczywiście teraz nakreślam to wszystko skrótowo.
A obie bohaterki razem możecie zobaczyć, o tu, poniżej:

  
 Czy kogoś nie lubię? Nie sądzę, ja nawet do tego drania Pyziaka się uśmiecham (chociaż tylko za młodu). Mniej lubić mogę li i jedynie (ha! Kto pamięta, kto tego używał nagminnie?) jakiegoś przechodnia, który powiedział coś, czego nie powinien był w moim towarzystwie, ale czy on liczy się w obliczu całej serii, ba, nawet całej powieści, w której występuje? Nie sądzę. Ale czy w takim razie, kogoś lubię jakoś bardziej, chociaż nie mogę połączyć się z nim duchowo, tak jak z dwoma bohaterkami wspomnianymi trochę wyżej? No cóż, prawda jest taka, że chyba większość bohaterów lubię jakoś bardziej. Całą rodzina Borejków, Tomcia ze swoją Elką, Grzegorza, już nie taką miągwę Ignacego Grzegorza, jedynego na świecie Floriana, Kreskę i Maćka, niezastąpionego profesora Dmuchawca, nerwusa Filipa, braci Shoppe, Marka, Józinka, Łusię, a nawet tego ledwo mówiącego gargulca Ziutka. 

Wszystkich, którzy przez ten post przebrnęli przepraszam, ale obiektywna nie będę. I choćbyście posłali mnie na tortury ja niestety mówiąc o pewnych książkach obiektywizmu nie mam za grosz. I mimo wad, które gdzieś tam są, ale ja na nie przymykam oko lub ich po prostu nie dostrzegam, ja pewne książki uwielbiałam, uwielbiam i będę uwielbiać bezgranicznie. A egzemplarz pożyczonej "Szóstej klepki" leży u mnie od tamtej pory nieoddany, a mnie nie popędzanej niczym nie spieszno go oddawać.


_______________________________________________________
Tytuł posta to cytat z wiersza, który pojawił się w najnowszej części Jeżycjady - "McDusi", a jego autorem jest Kazimierz Wierzyński, wiersz nosi tytuł "Czy nas uwiodła radość uboga", znaczenie tego fragmentu jest dla mnie jedną z najważniejszych prawd. Przypomnienie mi go i inspirację zawdzięczam lirael, której za to serdecznie dziękuję. 

Okładki poszczególnych części zaczerpnęłam z tradycyjnej grafiki Google, natomiast poszczególne ilustracje ze strony pani Musierowicz, na którą, tak nawiasem mówiąc serdecznie zapraszam wszystkich Jeżycjadowych maniaków.


czwartek, 16 sierpnia 2012

„Raz w życiu pomyliły mi się kroki i od tego czasu chodzę krzywo.”

Dusz buntowniczych na tej planecie nie brak. Kiedy mowa jest o buntownikach znanych szerszej publiczności można być pewnym, że posiadają oni rzesze wyznawców, sami zainteresowani są nietuzinkowi, a cokolwiek uczynili zapierało dech w piersiach milionów. Buntownicy to zarazem trudna grupa, tak jak każdy z nich jest inny, tak każdy jest trudny na swój własny sposób. Hłasko też. 

"(...)całe życie żyłem tak, aby z chwilą, kiedy zginę, nie zos­tało po mnie niczy­je praw­dzi­we wspom­nienie i dla­tego nie mówiłem ludziom praw­dy o so­bie(...) i dla­tego uciekałem przed wszys­tkim co mogło się zdarzyć, gdyż bałem się ludzi i nie chciałem aby zos­tało po mnie nic."

Kiedy w Polsce pojawia się ktoś o odmiennym sposobie bycia od razu zostaje ochrzczony "polskim Jamesem Deanem", nie ominęło to Cybulskiego, nie ominęło to również Hłaski. Chociaż sam pisarz nie przepadał za taką odmianą swojego nazwiska. Za idoli obrał sobie ludzi równie tajemniczych jak on: Humphreya Bogarta  i Dostojewskiego. Szkoła go nie cierpiała, a może nawet nie nie cierpiała, ale przyszło mu edukować się w przykrych czasach stalinizmu, kiedy nikogo nie obchodziło, czy swoje wykształcenie zaprzepaszcza właśnie jeden z przedstawicieli literatury polskiej czy całkiem obojętna osobistość. Począł więc imać się różnych prac, legalnych, nielegalnych, trudnych i błahych. Lecz zawsze tworzył.  
Tworzył:
- spisywał wspomnienia ("Piękni dwudziestoletni")
- pisał powieści ("Sowa, córka piekarza", "Następny do raju", "Ósmy dzień tygodnia" i wiele innych)
i opowiadania ("Pętla", "Pierwszy krok w chmurach"

Wyjeżdżał z kraju, kolejno:
- Francja
- Niemcy
- Włochy
- Izrael
-ponownie Niemcy

Romansował z Osiecką, przyjaźnił się z Komedą, twierdził, że książki można pisać tylko, jeśli przekroczy się ostatnią granicę wstydu. Pisanie książek uważał za bardziej intymne od łóżka.
Zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, jego ciało spoczywa na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. 

"Marek, masz w sobie to najpiękniejsze, co może mieć człowiek - prawdę. Nie chcesz być taki jak świat, w którym żyjesz. Jesteś najodważniejszy z naszego pokolenia, bo widzisz prawdę nawet tam, gdzie to bardzo boli." [1]

Ten ciąg zdań to cichy apel, by Marka Hłaskę ocalić od zapomnienia. 

[1] z listu Agnieszki Osieckiej



sobota, 4 sierpnia 2012

Jestem Julią, mam lat 23.


Jeśli kiedykolwiek zostałabym poproszona o przywołanie skojarzeń w postaci jednego jedynego obrazu na dźwięk słów "eteryczność", "kobiecość", "metafizyka" będącego uosobieniem tych słów przed moimi oczami w oka mgnieniu staje Poświatowska.
Haśka, Hasieńka, Halina.
Postawiona przede mną w całej swojej istocie, otoczona czymś, co w mojej wyobraźni tli się jako obłok stworzony ze słów, na którym rozpościerają się wszelkie atrybuty kobiecości.
I gdy już, już zdaje mi się, że otrzymałam odpowiedź na to, kim Haśka była, jak ją opisać, przedstawić, uhonorować, w mgiełce puszczonej w moim kierunku sunie jej twórczość i jestem zgubiona zupełnie.
Legenda głosi, że Poświatowska to poetka miłości. Ja mogłabym to sprostować krótko: Poświatowska to ucieleśnienie poezji miłosnej.

"Odkąd cię poznałam
noszę w kieszeni szminkę..."

To moja najukochańsza kobieta na świecie. Słowa nie potrafią wyrazić, tego ile jej zawdzięczam, jak wiele nas łączy i jak wiele nas po czasie połączyło. Poświatowską odkryłam, zdaje się zupełnie przypadkowo, gdzieś, kiedyś, być może w zbiorze wierszy o określonej tematyce, być może w internecie, a być może w podręczniku szkolnym. Gdziekolwiek, by się to nie stało, Haśka pozostała ze mną na (ośmielę się stwierdzić) zawsze.
Halinka to osoba nietuzinkowa i zjawiskowa pod każdym względem. Choć przez wielu stawiana na piedestale to osoba bardzo normalna, kobietą-aniołem wcale nie była.
Przeżyła wiele, tak: przeżyła, bo Haśka starała się żyć pełnią życia i czerpać z niego jak najwięcej i nawet, jeśli najdrobniejszy ruch groził śmiercią, ona robiła wszystko na jej przekór. Pragnęła żyć, a nie egzystować.

"Chcę żyć! Tak, bardzo chcę żyć! Chcę chłonąć czyste powietrze, chcę się całować z moim chłopcem, chcę tańczyć w jego ramionach!"

Z tej właśnie przekorności zrodziło się to, co się zrodzić musiało: kreślone z pasją wiersze, listy czy stronice "Opowieści dla przyjaciela". Wszystko, co jeszcze powstać powinno, wszystko, co powinno się zdarzyć przekreśliła choroba.

Halinko, kochana, wypełniłaś mnie całą. Halinko, gdzie jesteś teraz? Halinko, dlaczego tylko oczami wyobraźni mogę przysiąść obok Ciebie na ławeczce w parku przypatrując się Twojemu własnemu szałowi twórczemu?
Halinko, proszę, bądź przy mnie blisko bo tylko wtedy nie jest mi zimno...


„Pamiętaj także o tym, że kochałam, i że to miłość skazała mnie na śmierć.”


piątek, 3 sierpnia 2012

"Piękne są oczy fiołkowe, ale kto ukradł drzwi?"


Nie skłamię głosząc stwierdzenie, iż lata 20 i 30 były najurokliwszymi w dziejach wszystkich epok. Począwszy od Mieszka I, skończywszy na momencie, kiedy piszę ten post.
Tak sądzę i będę tego bronić na wieki wieków. Amen.
Kłamstwem nie będzie też, jeżeli powiem, że oddałabym cały swój dobytek, gdyby podróż w czasie była możliwa. Wystawanie niczym całe stado podlotków pod domem Żabczyńskiego, przesiadywanie i pensjonarskie wzdychanie w Małej Ziemiańskiej licząc na spotkanie niezwykłych osobistości to tylko nieliczne z moich planów. 
Ale przecież na klimat minionej epoki wpływa nie tylko życie bohemy artystycznej, ale i to na pozór zwyczajne życie, które w perfekcyjny sposób opisał Kornel Makuszyński, w mojej najulubieńszej na świecie książce.
Panie, panowie, "Szatan z siódmej klasy" w pełnej krasie.
Proszę sobie, wyobrazić że mamy rok 1937, nie, proszę pod żadnym pozorem nie wspominać o wojnie, na razie nic nam nie grozi. W Warszawie zbliża się koniec roku szkolnego, czerwcowe słońce impretynenckozgląda do sal lekcyjnych, przez co uczniowie rozkojarzeni myślami są już hen daleko podśpiewując, że "już za parę dni, za dni parę..."
Gdzieś w centrum Warszawy, a może i na Bielanach znajduje się iście szatańska klasa, a właściwie klasa posiadająca własnego szatana. Ów szatan, zowie się Adaś Cisowski i nie ma takiej zagadki, której nie potrafiłby rozwiązać. Bo wie, że na sposoby są sposoby.

Cała historia rozpoczyna się dość błaho. Wspomniana już klasa siódma wiedzie prym na lekcjach historii, każdą lekcję z tymi urwipołciami pan profesor Gąsowski (wielka figura, największy miłośnik Napoleona, a zarazem największy wróg Hannibala, ukochany przez uczniów, którzy kroczą za nim niczym wojska za Wielkim Cesarzem; w skali roztargnienia zdobywa 20 punktów na możliwych 10) prowadzi z rozkoszą, bo czymże innym może być chwila, gdy każdy z pytanych odpowiada jak z nut, a napoleońskimi anegdotami i nawet najbardziej szczegółowymi opisami bitew sypie jak z rękawa? Spokojnym rytmem toczy się życie historyczne klasy siódmej, a spokój zmącił li i jedynie maleńki czwartek, bo jak sam Adaś przyznaje, dzisiaj jest nasze Waterloo.
Geniusz klasy siódmej nie polega właściwie na niczym nadzwyczajnym, chociaż paradoksalnie jest to sprawa nadzwyczajna. Szatański Adaś odkrył bowiem metodę pana profesora. Pan profesor, jak i wielu innych profesorów dawnych i dzisiejszych posiada własny system pytania. Niestety, w ten nieszczęsny, można by rzec: krwawy czwartek żaden z wytypowanych do odpowiedzi nie był przygotowany, kompletna pustka, kompletne rozczarowanie. A wszystko jest winne sromotnej pomyłce pana profesora, niewiele trzeba, by nieszczęście było gotowe. Zdesperowana klasa siódma, ze sprawcą zbrodni -Adasiem - na czele ostatecznie przyznaje się do winy, pan profesor pełen szoku rozpacza, otwarcie rozpacza nad tą jakże wielką zbrodnią, ma nawet w planach stać się najokrutniejszym z profesorów, jakim dane było chodzić kiedykolwiek po Ziemi i z pewnością dotrzymałby słowa, gdyby nie interwencja Adasia. Podejmuje on próbę. W przyszłą sobotę, on i pan profesor zmierzą się ze sobą, jeśli Adasiowi się powiedzie (czego pan profesor nie przewiduje nawet w największych koszmarach) klasa zostanie puszczona wolno (choć chłopcy honorowo obiecują bez względu na wynik być przygotowanym na każdą lekcję, nie biorąc pod uwagę innych okoliczności), a jeśli nie, chłopiec będzie musiał pożegnać się ze spokojnym żywotem. Gdy Adaś w sobie tylko znany (w pełni) sposób odgaduje, co profesor Gąsowski miał na myśli, z miejsca staje się głównym młodocianym detektywem i żadna ciekawa sprawa (a było ich kilka) nie może obejść się bez jego udziału. Ach, no tak, a nieszczęsna sobota odchodzi w niepamięć, czyniąc to nawet szczęśliwie, bo przecież "Non c'è sabbato senza sole!"  ("Nie ma soboty bez promyczka słońca!")

Gdy więc w rodzinnym domu pana profesora zaczynają dziać się dziwne rzeczy, a urocza fiołkowooka siostrzenica profesora -Wanda samym spojrzeniem doprowadza Adasia do stanu zakochania, pewnym jest, że nikt inny, tylko pan Adaś, może pomóc.
Czy mu się to udaje? Czy potrafił rozwikłać tak poplątaną zagadkę, której motywem przewodnim są...drzwi? I czy podróż do Bejgoły była aby na pewno dobrym pomysłem? Proponuję poczuć to na własnej skórze, sięgając po książkę, która z pewnością zajmie Was na kilka godzin, dostarczając masy rozrywki oraz historii oczywiście.

_________________________________________________________________
Wszelkie cytaty pochodzą z książki "Szatan z siódmej klasy" autorstwa Kornela Makuszyńskiego, wydawnictwo Nasza Księgarnia.